Do Page dotarliśmy już przy zachodzącym słońcu. Zgodnie z planem podjechaliśmy jeszcze do Horseshoe Band, ale oglądanie tego miejsca niemal po ciemku jest totalnym nieporozumieniem, dlatego zgodnie zdecydowaliśmy wrócić tam kolejnego dnia rano.
W Page wieczorem zjedliśmy najlepszy posiłek w ciągu całego pobytu w Stanach - znakomite steki chociaż w sieciowej knajpie Denny's. Zanocowaliśmy w hotelu Best Western View of Lake Powell - trójka ze śniadaniem za 63 USD z oferty MakeMyTrip.
Dzień 10. Po najlepszym chyba ze wszystkich hotelowych śniadań w ciągu całego wyjazdu pojechaliśmy zorganizowaną wycieczką do Kanionu Antylopy. Wycieczkę wykupiliśmy przez internet w Antelope Canyon Tours, opcja jest wygodna, bo pod biuro firmy podjeżdża się samochodem, wsiada do firmowych pickupów z indiańskim przewodnikiem - kierowcą i jedzie do Kanionu. Całość za 3 osoby kosztowała 114 USD.
Pomimo opcji częściowo zamkniętego i osłoniętego plandekami samochodu kurz przy jeździe przez pustynię do samego kanionu jest uciążliwy, czerwonawy pył wdziera się wszędzie i osiada na ubraniach. Wszystko to jednak nic wobec nagrody jaką jest sam kanion. Coś absolutnie niewiarygodnego i fantastycznego - dzieło dokonane przez naturę w ciągu milionów lat jest warte każdego poświęcenia (znowu nie trzeba go aż tak wiele).
Po zakończonej ponad godzinnej wycieczce zrobiliśmy zakupy w Page (najniższe ceny spożywki w ciągu całego wyjazdu) i pojechaliśmy zgodnie z wcześniejszym postanowieniem do Horseshoe Band. Tutaj kolejne wielkie, ogromne WOW!
Widok z kolekcji nie do zapomnienia do końca życia. Trudno tu coś pisać tym, którzy tego nie widzieli. Po prostu zobaczcie to! Page opuszczaliśmy z żalem, ale plan był nieubłagany - jeszcze tego samego dnia mieliśmy wieczorem zameldować się znowu w Las Vegas. Ruszyliśmy znów drogami i bezdrożami Arizony, Utah i wreszcie Nevady. Wjazd do ogromnego, rozświetlonego, nocnego już Vegas z ciemnej pustyni - niezapomniany. Zameldowaliśmy się w hotelu Super 8 Las Vegas Strip Area (rezerwacja bezpośrednio na stronie za 29 USD + dopłata w hotelu) i zaliczyliśmy jeszcze jeden wieczorny spacerek po Stripie.
Dzień 11. Po śniadaniu pojechaliśmy na lotnisko w Vegas aby zwrócić wypożyczony samochód i zadekować się na samolot do San Francisco. W wypożyczalni wszystko jak zwykle sprawnie i szybko, na lotnisku jeszcze ostatnie dolary przegrane na automatach (tuż przed wejściem do samolotu) i już lecieliśmy nad Nevadą samolotem linii JetBlue. Bilety kupione po 50 USD od osoby z bagażem rejestrowanym w cenie, samoloty wygodne, wifi na pokładzie, woda + chipsy z niebieskich ziemniaków w cenie - szczerze polecam! Szybki lot i znowu byliśmy w San Francisco. Równie błyskawicznie jak w Vegas ze zwrotem uporaliśmy się w San Francisco z odbiorem kolejnego wypożyczonego samochodu. Kompakty się skończyły dlatego bez dopłaty dostaliśmy wygodną, dużą limuzynę chevroleta, którą pojechaliśmy od razu na most Golden Gate. Tutaj na dzień dobry rozczarowanie - most we mgle!
Cóż, nie szło się już wycofać z przejazdu (za wjazd mostem do San Francisco jest opłata ściągana przez wypożyczalnię po jakimś tygodniu, bo przejeżdża się jedynie ograniczając prędkość), zatrzymaliśmy się po drugiej stronie mostu w oczekiwaniu ma ustąpienie mgły. W nadziei na lepsze widoki wjechaliśmy na wzgórza Marin Headlands, niestety mgła tylko się nasilała, dlatego zrezygnowani wróciliśmy do miasta i pojechaliśmy do hotelu. Zatrzymaliśmy się w Van Ness Inn - nocleg za 115 USD na booking.com, w cenie kontynentalne śniadanie. Bardzo poprawnie, blisko do Lombard Street i innych atrakcji San Francisco. Zaliczyliśmy jeszcze popołudniowo - wieczorny spacer po nadbrzeżnej części miasta, dzień zakończyliśmy kolacją ze świeżej ryby i krewetek z frytkami na Fisherman's Warf.
Dzień 12. Po śniadaniu wymeldowaliśmy się z hotelu, samochód pozostał na hotelowym parkingu, zaś my zrobiliśmy spacer po ulicach San Francisco.
Zgodnie stwierdziliśmy, że miasto za dnia robi o wiele większe wrażenie aniżeli wieczorem - przeszliśmy się po stromych ulicach Russian Hill, obejrzeliśmy samochody zjeżdżające serpentynami Lombard Street, popatrzyliśmy na słynne tramwaje linowe i zdecydowaliśmy pojechać jeszcze raz na obejrzenie Golden Gate. Tym razem most nie robił niespodzianek w postaci chowania się w chmurach i grzecznie służył jako tło do obowiązkowych zdjęć.
Zdecydowanie najlepsze panoramy oferują wzgórza po drugiej stronie jadąc od miasta, Battery Spencer czy dalej Marin Headlands.
Czas gonił, zgodnie z planem i zrobioną rezerwacją mieliśmy dotrzeć tego dnia do San Luis Obispo. Podróżowaliśmy Pacific Coast Highway, biegnącą w stronę Los Angeles nad oceanem. Po drodze piękne widoczki, poszarpane wybrzeża, poprzerzucane nad klifami mosty w okolicach Big Sur, urokliwy zachód słońca.
No tak - zachód słońca a my wciąż daleko od San Luis Obispo. Nawigacja pokazywała jakieś 80 mil do celu kiedy wokół nas zrobiło się zupełnie ciemno. Droga wiła się cały czas wzdłuż skalistego wybrzeża oceanu, jakoś tak ubywało z każdą minutą samochodów jadących w obie strony, wreszcie najechaliśmy na jakiś wypadek, w wyniku którego jakiś nieszczęśnik posadził autko na dachu zjeżdżając do rowu. Nikomu się na szczęście nic nie stało, ale zrobiło się po prostu trochę nieswojo... Na szczęście po kilkunastu minutach walki z zakrętami droga się "wyprostowała" i jakoś doturlaliśmy się wreszcie do motelu Super 8 w San Luis Obispo na zasłużony odpoczynek. Nocleg za 77 USD za trójkę, niby ze śniadaniem, z którego jednak de facto z powodu spóźnienia nawet nie skorzystaliśmy.
Dzień 13. Ostatni dzień naszej podróży po Stanach, w którym mieliśmy dotrzeć finalnie do hotelu nieopodal lotniska Ontario w okolicach LA. Do przejechania było 230 mil, wyruszyliśmy więc przed południem, po drodze robiąc kilka przystanków nad oceanem.
Ambitny plan zakładał jeszcze podjechanie pod litery słynnego napisu Hollywood na Mount Lee, niestety do LA wjeżdżaliśmy już przy zapadającym zmierzchu i ostatecznie odpuściliśmy slalom po wąskich uliczkach wiodących w kierunku napisu. Wieczorem dotarliśmy do hotelu Radisson Inn koło lotniska Ontario. Fajnie oglądało się w telewizji ceremonię wręczenia Oskarów, będąc tak naprawdę rzut beretem od Dolby Theatre.
Dzień 14. Z hotelu na lotnisko jechaliśmy góra 5 minut, oddaliśmy wypożyczone auto i wyruszyliśmy w powrotną podróż do Polski. Z Ontario liniami American Airlines polecieliśmy do Dallas.
Ogromne lotnisko przy nie za długiej przesiadce sprawiły, że zwątpiliśmy, aby nasze bagaże miały szansę dotrzeć razem z nami do Europy. Zapakowaliśmy się do jumbo-jeta British Airways i pożegnaliśmy amerykańską ziemię.
W Londynie lądowaliśmy już rankiem dnia 15.
Dzień 15. Na Heathrow klasycznie - ponowna kontrola, ponowne skanowanie, grzebanie w plecakach - nie lubię tego lotniska, choć tak naprawdę patrząc na różnorodność ras, ubiorów, kolorów skóry przewalających się tam pasażerów, żadne środki bezpieczeństwa nie są w stanie dziwić. Nasz lot do Kopenhagi był trochę opóźniony, ale nie było zagrożenia dla dalszej podróży. Wylądowaliśmy w Kopenhadze, gdzie niestety nasze przewidywania co do bagażu częściowo się sprawdziły. Z trzech toreb pojawiły się na taśmie tylko dwie. Cóż było robić - zgłosiliśmy zaginięcie tej nieszczęsnej, która jak się finalnie okazało utknęła nie w Stanach ale już w Londynie. Z nieco popsutymi humorami odprawiliśmy się na lot SAS-em do Warszawy, wykupiony jako oddzielna rezerwacja. W pierwotnej wersji mieliśmy w Kopenhadze spędzić ponad 8 godzin, na szczęście zmiany w rozkładzie SAS-a i likwidacja naszego połączenia sprawiły, że przebukowano nam bilety na wcześniejszy lot. Z Kopenhagi do Warszawy to już prawie jak rzut kamieniem. Stolica przywitała nas zimnem, deszczem i śniegiem. Bolesny kontrast ze słoneczną Kalifornią.
Odebraliśmy samochód i za 3 godziny dotarliśmy do domu, kończąc już naszą amerykańską przygodę. Taki ostateczny koniec nastąpił za kilka dni, kiedy do domu przywieziono naszą zaginioną w akcji powrotnej torbę.
Podsumowanie: Ameryka nigdy nie była naszym celem nr 1, możnaby rzec, że nie była nawet w czubie jeśli chodzi o podróżnicze plany. Od wyprawy na zachód USA odstraszały nas zawsze obawy wysokich kosztów i długiego urlopu, bo przecież wyjazd na krócej byłby bez sensu. Spory wpływ na decyzję o wyjeździe miały mecze NBA, na które się wybraliśmy. Ostatecznie wszystko się wspaniale udało. Stany to kraj stworzony do podróży samochodem. Wszystko jest przystosowane dla wygodnych zmotoryzowanych Amerykanów - korzystają z tego również wypożyczający auta turyści. Jazda po bezkresnych przestrzeniach Nevady, Arizony czy Kalifornii daje wielką frajdę, ważne tylko, żeby nie planować zbyt długich odcinków na każdy dzień i nie spędzać całych dni jedynie w samochodzie. Lepiej ostatecznie dojechać do mniejszej liczby miejsc, ale realizować plany na większym luzie i bez pośpiechu. Zachodnie wybrzeże poza sezonem to bardzo dobry wybór - nie bardzo wyobrażam sobie jak wyglądają turystyczne atrakcje w lecie. Dlatego polskie zimowe ferie to dobry termin na taki wyjazd.
Część kosztów wymieniłem w tekście.Postaram się zrobić jakieś zestawienie tego co mam w rezerwacjach, na szybko mogę powiedzieć, że całość kosztów za 3 osoby zamknęła się w jakichś 14 tys. PLN z czego na bilety NBA poszło ok. 2,5 tys.
Do Page dotarliśmy już przy zachodzącym słońcu. Zgodnie z planem podjechaliśmy jeszcze do Horseshoe Band, ale oglądanie tego miejsca niemal po ciemku jest totalnym nieporozumieniem, dlatego zgodnie zdecydowaliśmy wrócić tam kolejnego dnia rano.
W Page wieczorem zjedliśmy najlepszy posiłek w ciągu całego pobytu w Stanach - znakomite steki chociaż w sieciowej knajpie Denny's. Zanocowaliśmy w hotelu Best Western View of Lake Powell - trójka ze śniadaniem za 63 USD z oferty MakeMyTrip.
Dzień 10.
Po najlepszym chyba ze wszystkich hotelowych śniadań w ciągu całego wyjazdu pojechaliśmy zorganizowaną wycieczką do Kanionu Antylopy.
Wycieczkę wykupiliśmy przez internet w Antelope Canyon Tours, opcja jest wygodna, bo pod biuro firmy podjeżdża się samochodem, wsiada do firmowych pickupów z indiańskim przewodnikiem - kierowcą i jedzie do Kanionu. Całość za 3 osoby kosztowała 114 USD.
Pomimo opcji częściowo zamkniętego i osłoniętego plandekami samochodu kurz przy jeździe przez pustynię do samego kanionu jest uciążliwy, czerwonawy pył wdziera się wszędzie i osiada na ubraniach. Wszystko to jednak nic wobec nagrody jaką jest sam kanion.
Coś absolutnie niewiarygodnego i fantastycznego - dzieło dokonane przez naturę w ciągu milionów lat jest warte każdego poświęcenia (znowu nie trzeba go aż tak wiele).
Po zakończonej ponad godzinnej wycieczce zrobiliśmy zakupy w Page (najniższe ceny spożywki w ciągu całego wyjazdu) i pojechaliśmy zgodnie z wcześniejszym postanowieniem do Horseshoe Band. Tutaj kolejne wielkie, ogromne WOW!
Widok z kolekcji nie do zapomnienia do końca życia. Trudno tu coś pisać tym, którzy tego nie widzieli.
Po prostu zobaczcie to!
Page opuszczaliśmy z żalem, ale plan był nieubłagany - jeszcze tego samego dnia mieliśmy wieczorem zameldować się znowu w Las Vegas.
Ruszyliśmy znów drogami i bezdrożami Arizony, Utah i wreszcie Nevady.
Wjazd do ogromnego, rozświetlonego, nocnego już Vegas z ciemnej pustyni - niezapomniany.
Zameldowaliśmy się w hotelu Super 8 Las Vegas Strip Area (rezerwacja bezpośrednio na stronie za 29 USD + dopłata w hotelu) i zaliczyliśmy jeszcze jeden wieczorny spacerek po Stripie.
Dzień 11.
Po śniadaniu pojechaliśmy na lotnisko w Vegas aby zwrócić wypożyczony samochód i zadekować się na samolot do San Francisco. W wypożyczalni wszystko jak zwykle sprawnie i szybko, na lotnisku jeszcze ostatnie dolary przegrane na automatach (tuż przed wejściem do samolotu) i już lecieliśmy nad Nevadą samolotem linii JetBlue.
Bilety kupione po 50 USD od osoby z bagażem rejestrowanym w cenie, samoloty wygodne, wifi na pokładzie, woda + chipsy z niebieskich ziemniaków w cenie - szczerze polecam! Szybki lot i znowu byliśmy w San Francisco. Równie błyskawicznie jak w Vegas ze zwrotem uporaliśmy się w San Francisco z odbiorem kolejnego wypożyczonego samochodu. Kompakty się skończyły dlatego bez dopłaty dostaliśmy wygodną, dużą limuzynę chevroleta, którą pojechaliśmy od razu na most Golden Gate.
Tutaj na dzień dobry rozczarowanie - most we mgle!
Cóż, nie szło się już wycofać z przejazdu (za wjazd mostem do San Francisco jest opłata ściągana przez wypożyczalnię po jakimś tygodniu, bo przejeżdża się jedynie ograniczając prędkość), zatrzymaliśmy się po drugiej stronie mostu w oczekiwaniu ma ustąpienie mgły. W nadziei na lepsze widoki wjechaliśmy na wzgórza Marin Headlands, niestety mgła tylko się nasilała, dlatego zrezygnowani wróciliśmy do miasta i pojechaliśmy do hotelu. Zatrzymaliśmy się w Van Ness Inn - nocleg za 115 USD na booking.com, w cenie kontynentalne śniadanie. Bardzo poprawnie, blisko do Lombard Street i innych atrakcji San Francisco.
Zaliczyliśmy jeszcze popołudniowo - wieczorny spacer po nadbrzeżnej części miasta, dzień zakończyliśmy kolacją ze świeżej ryby i krewetek z frytkami na Fisherman's Warf.
Dzień 12.
Po śniadaniu wymeldowaliśmy się z hotelu, samochód pozostał na hotelowym parkingu, zaś my zrobiliśmy spacer po ulicach San Francisco.
Zgodnie stwierdziliśmy, że miasto za dnia robi o wiele większe wrażenie aniżeli wieczorem - przeszliśmy się po stromych ulicach Russian Hill, obejrzeliśmy samochody zjeżdżające serpentynami Lombard Street, popatrzyliśmy na słynne tramwaje linowe i zdecydowaliśmy pojechać jeszcze raz na obejrzenie Golden Gate.
Tym razem most nie robił niespodzianek w postaci chowania się w chmurach i grzecznie służył jako tło do obowiązkowych zdjęć.
Zdecydowanie najlepsze panoramy oferują wzgórza po drugiej stronie jadąc od miasta, Battery Spencer czy dalej Marin Headlands.
Czas gonił, zgodnie z planem i zrobioną rezerwacją mieliśmy dotrzeć tego dnia do San Luis Obispo. Podróżowaliśmy Pacific Coast Highway, biegnącą w stronę Los Angeles nad oceanem. Po drodze piękne widoczki, poszarpane wybrzeża, poprzerzucane nad klifami mosty w okolicach Big Sur, urokliwy zachód słońca.
No tak - zachód słońca a my wciąż daleko od San Luis Obispo. Nawigacja pokazywała jakieś 80 mil do celu kiedy wokół nas zrobiło się zupełnie ciemno. Droga wiła się cały czas wzdłuż skalistego wybrzeża oceanu, jakoś tak ubywało z każdą minutą samochodów jadących w obie strony, wreszcie najechaliśmy na jakiś wypadek, w wyniku którego jakiś nieszczęśnik posadził autko na dachu zjeżdżając do rowu. Nikomu się na szczęście nic nie stało, ale zrobiło się po prostu trochę nieswojo...
Na szczęście po kilkunastu minutach walki z zakrętami droga się "wyprostowała" i jakoś doturlaliśmy się wreszcie do motelu Super
8 w San Luis Obispo na zasłużony odpoczynek. Nocleg za 77 USD za trójkę, niby ze śniadaniem, z którego jednak de facto z powodu spóźnienia nawet nie skorzystaliśmy.
Dzień 13.
Ostatni dzień naszej podróży po Stanach, w którym mieliśmy dotrzeć finalnie do hotelu nieopodal lotniska Ontario w okolicach LA.
Do przejechania było 230 mil, wyruszyliśmy więc przed południem, po drodze robiąc kilka przystanków nad oceanem.
Ambitny plan zakładał jeszcze podjechanie pod litery słynnego napisu Hollywood na Mount Lee, niestety do LA wjeżdżaliśmy już przy zapadającym zmierzchu i ostatecznie odpuściliśmy slalom po wąskich uliczkach wiodących w kierunku napisu.
Wieczorem dotarliśmy do hotelu Radisson Inn koło lotniska Ontario. Fajnie oglądało się w telewizji ceremonię wręczenia Oskarów, będąc tak naprawdę rzut beretem od Dolby Theatre.
Dzień 14.
Z hotelu na lotnisko jechaliśmy góra 5 minut, oddaliśmy wypożyczone auto i wyruszyliśmy w powrotną podróż do Polski.
Z Ontario liniami American Airlines polecieliśmy do Dallas.
Ogromne lotnisko przy nie za długiej przesiadce sprawiły, że zwątpiliśmy, aby nasze bagaże miały szansę dotrzeć razem z nami do Europy. Zapakowaliśmy się do jumbo-jeta British Airways i pożegnaliśmy amerykańską ziemię.
W Londynie lądowaliśmy już rankiem dnia 15.
Dzień 15. Na Heathrow klasycznie - ponowna kontrola, ponowne skanowanie, grzebanie w plecakach - nie lubię tego lotniska, choć tak naprawdę patrząc na różnorodność ras, ubiorów, kolorów skóry przewalających się tam pasażerów, żadne środki bezpieczeństwa nie są w stanie dziwić.
Nasz lot do Kopenhagi był trochę opóźniony, ale nie było zagrożenia dla dalszej podróży.
Wylądowaliśmy w Kopenhadze, gdzie niestety nasze przewidywania co do bagażu częściowo się sprawdziły.
Z trzech toreb pojawiły się na taśmie tylko dwie. Cóż było robić - zgłosiliśmy zaginięcie tej nieszczęsnej, która jak się finalnie okazało utknęła nie w Stanach ale już w Londynie.
Z nieco popsutymi humorami odprawiliśmy się na lot SAS-em do Warszawy, wykupiony jako oddzielna rezerwacja.
W pierwotnej wersji mieliśmy w Kopenhadze spędzić ponad 8 godzin, na szczęście zmiany w rozkładzie SAS-a i likwidacja naszego połączenia sprawiły, że przebukowano nam bilety na wcześniejszy lot. Z Kopenhagi do Warszawy to już prawie jak rzut kamieniem.
Stolica przywitała nas zimnem, deszczem i śniegiem. Bolesny kontrast ze słoneczną Kalifornią.
Odebraliśmy samochód i za 3 godziny dotarliśmy do domu, kończąc już naszą amerykańską przygodę.
Taki ostateczny koniec nastąpił za kilka dni, kiedy do domu przywieziono naszą zaginioną w akcji powrotnej torbę.
Podsumowanie:
Ameryka nigdy nie była naszym celem nr 1, możnaby rzec, że nie była nawet w czubie jeśli chodzi o podróżnicze plany.
Od wyprawy na zachód USA odstraszały nas zawsze obawy wysokich kosztów i długiego urlopu, bo przecież wyjazd na krócej byłby bez sensu.
Spory wpływ na decyzję o wyjeździe miały mecze NBA, na które się wybraliśmy.
Ostatecznie wszystko się wspaniale udało. Stany to kraj stworzony do podróży samochodem. Wszystko jest przystosowane dla wygodnych zmotoryzowanych Amerykanów - korzystają z tego również wypożyczający auta turyści.
Jazda po bezkresnych przestrzeniach Nevady, Arizony czy Kalifornii daje wielką frajdę, ważne tylko, żeby nie planować zbyt długich odcinków na każdy dzień i nie spędzać całych dni jedynie w samochodzie. Lepiej ostatecznie dojechać do mniejszej liczby miejsc, ale realizować plany na większym luzie i bez pośpiechu.
Zachodnie wybrzeże poza sezonem to bardzo dobry wybór - nie bardzo wyobrażam sobie jak wyglądają turystyczne atrakcje w lecie.
Dlatego polskie zimowe ferie to dobry termin na taki wyjazd.