+5
NasiGoreng.pl 13 lipca 2014 15:15


Zanim przyjechaliśmy do Myanmaru, w głowie miałem głównie zasłyszane i wyczytane gdzieś fascynujące opowieści o kilkudniowych trekkingach po górach, dżunglach i sawannach, o przepławianiu się przez rwące potoki, wchodzeniu za wodospady, o spaniu „u ludzi” i jedzeniu własnoręcznie upolowanego jedzenia.

No to poszliśmy na dwa trekkingi po kraju Szanów (jedna z mniejszości narodowych w Myanmarze). Pierwszy z przewodnikiem z górskiej miejscowości Kalaw nad jezioro Inle miał nas przygotować do o wiele bardziej wymagającego treku w wersji „zrób-to-sam” z Namhsan do Hsipaw, opiewanego przez podróżników z całego świata. Oto jak było.

Trek z Kalaw do Inle

Ileż to my się naczytaliśmy o złych przewodnikach z Kalaw, którzy zepsuli całą trzydniową wycieczkę, albo o tym że w ogóle nie ma co przewodników brać, że droga jest nudna i brzydka, że za prosta, że za trudna… Albo z drugiej strony, że turyści obcowali z kulturą wysokogórskich plemion, że tkali z babuleńkami ubrania dla miejscowych dzieci i zaprzyjaźniali się z tubylcami itd. Nie bardzo więc wiedzieliśmy czego się spodziewać. Wyprostujmy więc kilka faktów.

Po pierwsze, w odwiedzanych wioskach nie ma „plemion”, tylko są zwykli ludzie, co najwyżej z mniejszości narodowych, żyjący bardzo prosto, często bez prądu i bieżącej wody, ale często także z prądem z baterii słonecznych. Nie noszą tradycyjnych „łowickich” strojów, jeżdżą na skuterach i mają telewizory.


kuchnia w chacie nepalskiej. Po lewej palenisko, na którym smażą się nasze chapati


jeden z milszych kulturowo akcentów, czyli babulinka ręcznie tkająca

Po drugie, trek z Kalaw do Inle jest bardzo popularny wśród turystów, więc „białe buły” takie jak my naprawdę na nikim z wiosek już wrażenia nie robią. Nikt, włącznie z rodzinami u których się śpi, za bardzo nie garnie się do przesadnej integracji z letnikami. Spotkani Norwegowie opowiadali jak fotogeniczne dzieci pozdrowiły je serdecznym i zaskakująco stanowczym krzykiem NO PHOTO, widząc jak ci chwytają za aparat. W szczycie sezonu przez jedną wioskę potrafi przejść nawet do 100 turystów dziennie (!). My byliśmy po szczycie sezonu, spotykaliśmy w punktach zboru (sklepy z zimnym piciem, drzewa dające cień, stacja kolejowa itp.) ciągle te same 5-6 grup (w sumie ok 30 osób). Rano zaczynaliśmy iść przed wszystkimi i szliśmy żwawo, więc widoki mieliśmy tylko dla siebie. Niemniej w samym sezonie tłum może popsuć zabawę, więc warto pokusić się o trek trasą alternatywną (trzeba popytać w agencjach) lub zmianę destynacji np. na Pindaya.


jedyny ciekawy turystów to ten dwulatek zainteresowany mną w trakcie wieczornej „kąpieli” przy pomocy czerpaka

Po trzecie, trasa jest zmonopolizowana przez agencje z Kalaw. Agencje mają wybrane przez siebie domy, w których dbają o to, żeby pościel była od czasu do czasu prana i żeby w izbie było czysto (przynajmniej na pierwszy rzut oka). Za każdą grupką jedzie też dedykowany kucharz, co zmniejsza ryzyko zatrucia pokarmowego (bo przyznać trzeba, że gotuje się i mieszka w warunkach naprawdę spartańskich i higienie mało sprzyjających), ale braku takiego zatrucia nie gwarantuje, o czym mieliśmy „przyjemność” przekonać się sami.


wnętrze chaty, w której spaliśmy


a to „zewnętrze” chaty, w której spaliśmy, czyli nasz widok z okna o poranku


a to widok z tego samego okna po przesunięciu aparatu w lewo i w dół. Sympatyczne pochrumkiwania i bulgotania towarzyszyły nam całą noc :)


Po czwarte, kluczem do sukcesu treku z przewodnikiem jest… przewodnik. Nie ma co liczyć na łut szczęścia, warto się trochę wysilić i dobrze wybrać przewodnika, który będzie dużo wiedział, mówił zrozumiałym angielskim i będzie po prostu fajnym człowiekiem, z którym chce się pogadać wieczorem po ciężkim dniu i który sam chce gadać ze swoimi „białasami” po ciężkim dniu. Nam w wyborze bardzo pomógł ten wątek na tripadvisorze: http://www.tripadvisor.com/ShowTopic-g1016308-i12311-k5475583-Kalaw_to_Inle_Lake_Trek_Guide-Kalaw_Shan_State.html. Nasz przewodnik nazywał się Lasso i okazał się strzałem w dziesiątkę. Na początku trochę się wstrzymywał od integracji, ale później byliśmy już naprawdę dobrymi kumplami. Wieczorami ogrywał nas w karty, a za dnia wpychał na pasące się przy ścieżce krowy, albo częstował lokalnymi używkami – czyli przyjaźń rodem z czwartej klasy podstawówki. Nam się to bardzo podobało. Dogadywaliśmy się świetnie, więc zaproponował nam trasę alternatywną z ryzykiem zgubienia drogi. Oczywiście się zgodziliśmy i oczywiście się zgubiliśmy. Przez całe popołudnie a to przedzieraliśmy się przez bagna, a to uciekaliśmy przed pożarem (Birmańczycy masowo wypalają łąki), a to rwaliśmy ubrania w kujących zaroślach, czyli robiliśmy to, czego nauczyliśmy się na Koh Muk w Tajlandii (więcej: http://nasigoreng.pl/2014/02/25/wyspyszczesliwe/ ).


Lasso szuka zasięgu po zgubieniu drogi w buszu i uruchomieniu nożowych zapadnio-pułapek

Po piąte, można spotkać się z opinią, że trek Kalaw-Inle to nie jest to trek widokowy, ale kulturowy. My uważamy, że jest dokładnie odwrotnie. Widoki są i to zaskakująco ładne, choć najładniej jest, zdaniem Lasso, w listopadzie i grudniu, gdy już nie pada, powietrze jest nadal przejrzyste, a zieleń bardzo intensywna. Natomiast z kulturowego obcowania z miejscową ludnością nie było w zasadzie niczego poza przyglądaniem się z dystansu rolnikom na polach albo miejscowej ludności mijającej nas na skuterach i kupowaniem zimnego piwa od pani ze sklepu z zimnym piwem…




chłop na bawole




a to skutek szukania dróg alternatywnych, czyli „Mały Bagan” gdzieś tam przy bocznej odnodze głównego szlaku



Po szóste, mogę śmiało powiedzieć, że jeśli dobrze wybierze się agencję, to jest to trek z całą pewnością kulinarny. Agencyjny kucharz wyczarowywał przepyszne jedzenie w paleniskach miejscowych chałup i to dzięki niemu w zasadzie poznaliśmy birmańską kuchnię. Do tego wszystkiego swoje trzy grosze dorzucał Lasso, który pracował jako kucharz zanim został przewodnikiem, więc przy każdym posiłku mieliśmy od niego jakiś bonus.


chapati (czyli roti) oraz curry, czyli obiad dnia pierwszego


kolacja przy świecach


pyszna sałatka z awokado i pomidora. Przyglądałem się przygotowywaniu i moją uwagę zwróciła dziwna przyprawa. Drążyłem, pytałem co to takiego, kucharz wykręcał się od odpowiedzi, mówiąc coś o chicken powder… W końcu odkryłem ukryte opakowanie. Toż to był ordynarny seasoning Knorra!


Po siódme, kilka informacji praktycznych – polecamy agencję A1 (w Kalaw mieści się koło targu i pagody) – wydała nam się najbardziej profesjonalna. Za trek w dwuosobowej grupie (czyli my + Lasso) każdy z nas płacił 20 dolarów za dzień, im więcej osób w grupie tym taniej (do nas jednak nikt nie chciał dołączyć). W cenę wliczone było w zasadzie wszystko poza wodą, którą kupowaliśmy po drodze (bez obaw – butelkowana z folijką na nakrętce). Cena obejmowała też transport bagażu z Kalaw do wybranego hotelu w miejscu docelowym (więc nie trzeba targać całego plecaka albo ciągnąć za sobą na kółeczkach walizki od Louis Vuitton) oraz transport łodzią z początku jeziora do miasta Nyaungshwe – także tutaj widoki nas zaskoczyły.




Rybacy nad Inle i ich charakterystyczny sposób wiosłowania nogą (!)


Trek Namhsan – Hsipaw

Miał to być nasz Everest, nasz kolejny podróżniczy stopień wtajemniczenia, nasze własne Machu Picchu. Kusił dziewiczymi krajobrazami, wioskami niezrażonymi do białych buł i nieskażonymi prowizjami agencji. Mieliśmy już wszystko – wydrukowane opisy tras i doświadczenia z treku Kalaw-Inle (który traktowaliśmy przecież jako rozgrzewkę przed samodzielnie robionym trekiem Namhsan-Hsipaw). Do Hsipaw jechaliśmy ¾ doby przez pół Birmy po serpentynach i wśród wymiotujących Myanmarczyków tylko po to, aby przeczytać tę kartkę:



Może najlepszy angielski to nie jest, ale znaczy to mniej więcej tyle, że od kilku miesięcy (nikt nie wiedział dokładnie od kiedy, najczęściej podawaną datą był październik 2013) Namhsan jest zamknięty dla turystów i obcokrajowców z powodu walk (takich prawdziwych, ze strzelaniem) miejscowej ludności z rządem – stan na połowę marca 2014. Nie udało nam się ustalić gdzie przebiega granica tego zamknięcia. Nikt też nie chciał nas zawieść ani do Namhsan, ani nawet w stronę Namhsan.


rządowe wojska jadą w kierunku Namhsan

Żałobę nosiliśmy 3 dni, dokładnie tyle ile trwałby trek. W trakcie żałoby gorączkowo szukaliśmy w internecie porównywalnych alternatyw, a im wolniejszy był internet, tym bardziej byliśmy w żałobie i gorączce. Internet w Hsipaw działał mniej więcej tak jak stare serwery Naszej Klasy w momencie szczytowej popularności portalu. W końcu mamy! Jedziemy na trek do dziewiczych wiosek położonych w górach za Kyaukme.

Wstęgą szos

Ponieważ nie udało nam się znaleźć innego dobrze opisanego szlaku na trek w wersji „zrób-to-sam” i ponieważ mieliśmy dobre doświadczenia z przewodnikiem z Kalaw, wiedzieliśmy, że wybierając dobrego przewodnika z Kyaukme, możemy tylko na tym wygrać. No i wyłuskaliśmy naszą perełkę, naszą ziemię obiecaną. Zadzwoniliśmy, umówiliśmy się, pojechaliśmy i… nie wchodząc w szczegóły skończyliśmy z marnym zastępcą zastępcy perełki, którego nazwaliśmy Gaponiem – połączenie gapy i gamonia (pozdrawiamy twórców tego sympatycznego przezwiska). Nic nie wiedział, nic nie rozumiał, mylił wszystkie fakty, po angielsku mówił tylko yes albo no, nie nadążał za nami, ciągle się męczył, ale się uśmiechał i dobrze pokazywał palcem gdzie należy skręcić.

No ale zanim zaczęliśmy trek pieszy, sunęliśmy „wstęgą szos” na dwóch motocyklach. Wszystko po to, żeby dotrzeć do naprawdę odludnych miejsc. Cztery godziny w siodle tych junaków to było coś. Po prawej przepaść z czystym – co jest na Myanmar ewenementem – górskim strumieniem, po lewej kapiąca na nas soczystą zielenią i odłamkami skalnymi dżungla, przed nami malownicze serpentyny, mijane górskie wioski, a pod nami nasze dwa szerszenie. Kino drogi: Thelma i Luise, Znikający Punkt, Pojedynek na Szosie… Ja na swoim crossowym potworze Kenbo Made in China 125cc, a Paweł w różowym kasku z tyłu za Gaponiem (narzekał, że siedzenie twarde i że kolor kasku nie pasuje mu do koszulki). Tak dojechaliśmy do wioski, którą nazwaliśmy… Murowaną Wioską. Tu zaczął się nasz obóz wędrowny przez góry, dżunglę i drewniane wioski Szanów.


Po drodze. Lokals jedzie demonem podobnym do mojego Kenbo


bambusowe instalacje irygacyjne w Murowanej Wiosce

Z widokowego, kulturowego i kulinarnego punktu widzenia mamy co wspominać. Po pierwsze odwiedzaliśmy wioski, do których wcześniej zawitały co najwyżej 2-3 grupy białych buł (i to nie tego samego dnia jak w okolicach Kalaw, ale w ogóle „w życiu”), więc oblegały nas w części wystraszone, w części podekscytowane dzieci, z chat wychodziły ciekawskie młode mamy z najmłodszymi dziećmi na rękach, nastoletnia młodzież obu płci udawała, że nie patrzy ale dobrze wiedzieliśmy, że patrzy, najstarsi patrzyli na nas z zaciekawieniem bez cienia wstydu, a my pozdrawialiśmy ich wszystkich wołając w miejscowym szańskim dialekcie ku uciesze zamieszkujących tam Szanów „Me Son Kaa” (czyli dla niemówiących po szańsku: dzień dobry). Po drugie rodzina u której mieszkaliśmy, a nie była to byle rodzina, bo spaliśmy u tamtejszego sołtysostwa, była ciekawa nas, a my byliśmy ciekawi ich, tzn. głównie ja byłem, Paweł o 19:00 postanowił, że jest śpiący i poszedł spać. Więc brutalnie wykorzystałem Gaponia do tłumaczenia i wiem wszystko o rodzinie pani Mei, o jej pięciorgu dzieciach, o pierwszym wnuku którego wychowuje, bo córka pracuje w Tajlandii, o ich lutowym rodzinnym wypadzie do świątyni Shwedagon w Yangonie, o uprawie herbaty, bo w tym rejonie wszyscy uprawiają herbatę, o tym gdzie jest najbliższa szkoła i lekarz oraz jak często i którędy jeżdżą na targ do Kyaukme. A pani Mei bardzo podobało się zdjęcie mojej mamy i babć z dworca w Skierniewicach zrobione w przeddzień wyjazdu z Polski i dziwiła się, że do czego to podobne – trzydziestka na karku i nadal bez dzieci…


droga do drewnianych wiosek


a to właśnie typowa szańska wioska drewniana (choć z blaszanymi dachami)


po drodze pod koniec dnia


koniec dnia widziany w górującego nad wioską klasztoru


a tu ja i klasztor górujemy nad wioską

Ciekawy nas, może trochę za bardzo, był też, jak go roboczo nazwaliśmy, wuj Klemens – przyjaciel rodziny, który został zaproszony na wspólną kolację. Najpierw nie mógł się nadziwić jaki to ja jestem wysoki i ciągle sprawdzał czy nadal w kapeluszu sięga mi pod pachę, a potem zaczął mnie gładzić po rękach. Na szczęście szybko zauważył Pawła, który wzrostem mu może nie imponował, za to owłosieniem na rękach zdecydowanie tak – gładzeniu i uśmiechom (niezręcznym u Pawła, dziwnym u wuja Klemensa) nie było końca.


pożegnaniom nie było końca. Wuj Klemens jakoś nie przyszedł tylko złapał nas przy rogatkach i jeszcze trochę na pożegnanie sobie nas podotykał :)

A skoro napomknąłem o kolacji, to widząc warunki mieszkaniowe krzyknęliśmy do Gaponia, żeby koniecznie powiedział gospodyni, że jesteśmy wegetarianami i że absolutnie nie jemy mięsa. Dało nam to dużo – ekstremalne smaki oraz, co zdecydowanie najważniejsze w tych warunkach, brak zatrucia pokarmowego. Gapoń spisał się na medal, bo dostaliśmy same warzywa. Czasem lepsze, czasem gorsze, za każdym razem doprawione jakąś kiszonką. Paweł raczył mnie poinformować, że w Polsce tak pachnie kiszonka dla krów, ale przemogliśmy się i uśmiechając się przez łzy mówiliśmy do gospodyni kaunde, czyli „pychota”, bo widzieliśmy jak bardzo cała rodzina przejmuje się tym czy będzie nam smakowało. Kiszonka może nie jest przepyszna, ale jest zjadliwa pod warunkiem, że się za dużo nie myśli o higienie procesu produkcji i je się szybko, nie pozostawiając organizmowi czasu na bunt. Poza tym głód zagłuszaliśmy napychając żołądki ryżem i zmażonymi w głębokim oleju orzeszkami lub „czipsami” w kwiatów ogórka. A z wegetarianizmem trafiliśmy w dziesiątkę, bo Gapoń nieśmiało poprosił o trochę mięsa dla siebie… i jakoś zrezygnował z pysznych wnętrzności po pierwszym kęsie.


dwa rodzaje kiszonki (jakoś nie schodziły), kulki z kwiatów ogórka (o neutralnym smaku, cieszyły się popularnością). Piwo zaskakująco nie moje


orzeszki ziemne smażone oczywiście w głębokim tłuszczu, żeby nie były za smaczne, ale i tak były takim samym naszym sprzymierzeńcem jak kulki z kwiatów ogórka. A w czajniczku parzy się herba :)

Jeśli chodzi o warunki mieszkaniowe, to było to kolejne ekstremum. Bieda niestety aż piszczała, wtórował jej brud (czasem nawet te piski słyszeliśmy), spaliśmy bezpośrednio na drewnianej podłodze, w wodzie do mycia pływały jakieś wije, a wychodek zdecydowanie zniechęcał do skorzystania – miał, i tu nie przesadzam – jeden metr wysokości, więc trzeba było ukucnąć zanim się do niego weszło. Z drugiej strony było to najbardziej autentyczne przeżycie i długo będę nosił w sercu panią Mei – utrudzoną ciężkim życiem, ale bardzo ciepłą i troskliwą. Łącząc to doświadczenie z totalnie bezużytecznym i zdecydowanie za drogim przewodnikiem Gaponiem (który przydawał się tylko sporadycznie) i pięknymi widokami mogę powiedzieć, że było to moje najgorsze i najlepsze doświadczenie w Birmie. I może nawet lepiej, że Namhsan było zamknięte.


W drogę!

Więcej naszych relacji na http://nasigoreng.pl/

Zapraszamy również na https://www.facebook.com/nasigorengpl - polub nas!

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

martwod 29 grudnia 2015 18:51 Odpowiedz
Super, dzięki za tę relację! Świetne zdjęcia! Byłam w Birmie jakieś 15 lat temu. To był wówczas inny świat. Chodziliśmy po tych wioskach praktycznie nielegalnie. O przewodnikach czy kucharzach w ogóle nie było mowy. Ale mieszkaliśmy w tych chatach, oglądaliśmy ludność w "łowickich strojach", piliśmy z nimi świeżą herbatę i bimber z ryżu i byliśmy ewidentną atrakcją turystyczną. Ale to se ne wrati... Birma wciąż wydaje mi się atrakcyjna, ale boję się wrócić, boję się rozczarowania.